Na konarze drzewa, które w panujących warunkach było drzewem z
horroru, kulił się mały kot. Bardzo mały. Wyrzutek. Ofiara człowieka
cywilizowanego.
- Wiesz, że nie możemy go wziąć - powiedziałem do żony.
- Sam nie wierzysz w to, co mówisz - odparła.
Sam nie wierzyłem w to, co mówię.
Zdjąłem kota z drzewa. Nie czułem się herosem marvelowskim, powiadam
Wam jednak: jest to akt mistyczny, wnoszący energię radości i połączenia
z wszechświatem. Dobrze jest uczynić taki krok. Dobrze jest powiedzieć
sobie: chłopie, jesteś dobrym człowiekiem.
Kota wzięliśmy i nazwaliśmy Mela. Nigdy nie zapomnę rozczulającego
widoku, jakim było całe nieomal ciało kota zagłębione w kubeczku z
maślanką. Pierwszy posiłek ocalonego.
Żona była w ciąży. Nie czekaliśmy długo na głosy życzliwych.
- Niebezpieczeństwo dla dziecka - brzmiał wyrok.
Pobrzmiewał mi średniowieczem.
Rok później Mela przybiegała na każdy jęk czy płacz Jakuba. Nie po
to, by atakować, jak to zapowiadali niektórzy wieszcze. Kładła się przy
nim i leczyła.