Książę Lucimierz był władcą plemion
Wieletów zwanych też Lucicami, co oznaczało wilki lub inne wilkołaki.
Jego spokojny lud mieszkał wśród nieprzebytych puszcz, pełnych bagien,
jezior i rzek. Lucice karczowali lasy na pola uprawne, wypasali krowy i
trzodę, łowili ryby, a czasem również ptactwo. Jednak nigdy nie
podnieśli ręki na wilki wierząc, że to od nich wywodzi się całe plemię, a
król wilków jest również ich królem.
Czas mijał. Wszystko toczyło się w rytmie pór roku, których strzegli pogańscy bogowie. Z wiosenną mgłą i burzą przybywała Pani Wody. W jej mglistych szatach znikały śniegi i topił się lód na jeziorach. Z mokrej ziemi wychodziły młode, zielone zioła. Mijały dni i noce. Ludzie orali pola i siali zboże. Kolejne młode kobiety rodziły dzieci, pogodzeni z mądrością natury pogodnie umierali staruszkowie. Lato rozpoczynała cudowna noc Kupały pełna wróżb i miłosnych zauroczeń. Następnie władzę przejmował pełen wigoru bóg Jaryło, obdarzając płodnością rośliny, zwierzęta i ludzi. Żniwa kończyły radosne święta plonów i już owocowała jesień, obdarzając wszystkich mieszkańców całą gamą owoców i kolorów. Gdy złoty deszcz liści pokrył szczelnym kobiercem puszczańską ziemię, wszyscy gromadzili się, aby ucztować z Dziadami – duchami przodków. Bo wiedzieli dobrze, że spalone ciało daje swoje prochy ziemi, z której powstało i tak nieustannie bierze udział w nowym życiu kolejnych cyklów przyrody. A dusza? Ta wędruje jak dym, gdzieś daleko nad puste pola, nad płowe ścierniska, w najgęstsze puszczańskie ostępy. Ale wraca na wspólną ucztę, gdy się o niej myśli i ją o to prosi. Bo zmarły żyje wśród żywych dopóki żyje wśród nich myśl o nim i wspomnienie o jego bytności. Książę wiedział to wszystko, jednak nie chciał się pogodzić z nieuchronnością śmierci, która kończy każde życie. Pytał wróżbitów, czy jest sposób, aby żyć wiecznie i być wciąż młodym, ale oni uśmiechali się tylko i przecząco kręcili głowami.
Pewnego razu książę Lucimierz wyruszył na łowy. Tropił wielkiego tura – władcę kniei. Na świetlistej, śródleśnej łące napotkał starą zielarkę, znaną znachorkę całej okolicy. Zapytał ją więc o zioła, które przywracają młodość i zapewniają nieśmiertelność. Ta popatrzyła na niego swoimi oczami wytrawionymi dymem ziołowego suszu i powiedziała:
- W ziołach jest wszystko i zioła są na wszystko.
- Ale mnie nie interesują wszystkie zioła, tylko to jedno! – wykrzyknął książę zniecierpliwiony.
-Jest. Jest takie ziele, w którego kwiecie zaklęta jest moc wiecznego życia. Ale to moc zła! Niedobra dla człowieka! Wszystkie zwierzęta swoją mądrością natury omijają je z daleka i nigdy, przenigdy nie jedzą.
- A widziałaś je? Jak wygląda?
- O, rozpoznasz je na pewno, bo będzie ciebie kusić i zniewalać, jak najpiękniejsza kobieta! Będzie ciebie przyciągać i odpychać jednocześnie! Jego sok wyssie z ciebie wszystko co ludzkie, zniszczy w tobie prawdę, dobro i piękno, ale przywróci młodość i zostawi ci życie na zawsze! Strzeż się tego ziela. Nie szukaj go! Bo widzę w twoich oczach, że nie ty je posiądziesz, ale ono posiądzie ciebie! I uważaj na wilczego króla, przyjaciela bogini Śmiertnicy. On też daje życie wieczne, ale w zupełnie inny sposób!
- Mów jak wygląda to ziele starucho! – książę znowu podniósł głos. – I o co chodzi z tym wilczym królem?! Mów, bo zabiję!
Ale przygarbiona latami zielarka zupełnie bez trwogi, ale bardzo smutno spojrzała na księcia, zarzuciła wiązkę ziół na plecy, odwróciła się i zniknęła w leśnych chaszczach. Rozsierdzony książę ruszył dalej. Postanowił, że nie spocznie, dopóki nie odnajdzie ziela, które zapewni mu wieczne życie. Przedarłszy się przez chaszcze malin i jerzyn wyjechał na rozległą łąkę. Upał doskwierał niemiłosiernie. Stale mu się wydawało, że z leśnej gęstwiny śledzi go para ślepiów. Czyżby wilczego króla? Nie, to niemożliwe. Ale przecież czuje ten przenikliwy wzrok! I koń prycha, rozglądając się nerwowo na boki. Wtem książę ujrzał krzew obsypany płomieniami. Przetarł oczy ze zdumienia. Jednak to nie było złudzenie! Maleńkie, wydłużone listki krzewu płonęły żywym ogniem, ale się nie spalały!
- To musi być to ziele! – wykrzyknął uradowany książę i popędził swojego rumaka w kierunku przedziwnego gorejącego krzewu. Ale już po chwili koń zaparł się i nie chciał iść dalej. Wtedy książę zeskoczył i ruszył piechotą przez grząską, podmokłą łąkę ku upragnionej roślinie. Jednak gdy doszedł do krzewu bardzo się rozczarował. Bo był to krzew niższy od niego i podobny do tych, jakie widywał już niejednokrotnie na podmokłych łąkach, Ale dlaczego płonął, tego książę nie potrafił zrozumieć. Przyglądał się lepkim gałązkom i pąkom pokrytym nieprzeliczonymi złocistymi kropeczkami żywicy oraz drobnym listkom wypełnionym od spodu gęstymi jak filc włoskami i nie mógł uwierzyć, że przed chwilą ten krzew płonął. Zerwał gałązkę. Przyjemny zapach coraz bardziej omamiał jego zmysły i rozganiał złe myśli. Zapadając się po kolana w łąkowym trzęsawisku książę Lucimierz wrócił do konia i prowadząc go za uzdę począł przedzierać się przez kolejne leśne ostępy. A wciąż czuł na sobie przenikliwy wzrok. Jednak w gęstwinie nie mógł niczego dostrzec. Wkrótce dotarł do zwartych zarośli wielkich paproci, których rozłożyste zielone liście kładły się szerokimi wachlarzami na ścieżynkę. A zaczepiając przy każdym kroku zmęczone nogi konia i człowieka niemiłosiernie utrudniały wędrówkę. Słońce obniżyło już swoją ognistą kulę i przebijało jasnymi promieniami korony starych sosen, gdy książę ujrzał wyjątkowy, złocisto-rudy kwiat, sterczący wśród zielonych paproci.
- To on! To musi być kwiat ziela wiecznego życia! – krzyczał książę, wielkimi susami zmierzając do upragnionej rośliny. Widział w słonecznych promieniach jego zadziwiający kształt i poszarpany kielich nakrapiany setkami maleńkich, ciemnych punktów. Rozgarniając gęste paprocie książę dotarł do swojego wypatrzonego kwiatu i znieruchomiał. Tuż obok niego, w jasnej plamie słońca leżała zwinięta , gotowa do ataku żmija, z wyraźnym zygzakiem na grzbiecie! Książę odsunął się nieco, a żmija sprawnie zsunęła się ze swojego ciepłego legowiska i schroniła wśród gęstych ziół poszycia. Wtedy książę Lucimierz ujął w dłoń swój wymarzony kwiat i pełen radości wyrecytował:
- To kwiat paproci! Tak, to musi być kwiat paproci, bo wyrasta z zielonego paprociowego liścia! Kwiat, który daje bogactwo, o czym prawią różni wróże i poeci. Ale nikt mi nie wspominał, że daje życie wieczne. A ja przecież nie szukam bogactwa, tylko wieczności, więc po co mi on? I w ogóle coś mi się nie zgadza! Kwiat paproci ma kwitnąć w noc Kupały, a teraz jest już czas kwitnienia lip. I jeszcze tam widać drugi i trzeci podobny kwiat! O, i jeszcze dwa, i kolejny. E, to chyba jakieś leśne nimfy bawią się mną!
Zrezygnowany i rozeźlony poszukiwacz przedarł się przez gęste paprocie z powrotem do wiernego rumaka i ruszył w dalszą drogę. A wciąż miał wrażenie, że ktoś pilnie go obserwuje. Koń również zdradzał oznaki zdenerwowania. Książę mijał kolejne leśne uroczyska i dzikie ostępy, ale nigdzie nie mógł natrafić na ziele wiecznego życia. A przecież wiedział, że jest już bardzo blisko! Zapadał zmierzch. Koń nerwowo parskał rozwartymi chrapami, spoglądając w zwarte zarośla, wśród których czaiła się para bystrych oczu. Czyżby króla wilków? Zmęczony całodzienną wędrówką książę Lucimierz wymościł sobie posłanie pod starym dębem i zasnął . Senne mary otworzyły przed nim wrota wiodące z lasu do zupełnie innego świata. Najpierw książę płynął maleńką łódeczką przez rzekę bez początku i końca. Jej zielone wody były pełne ryb i różnych dziwnych stworów: rusałek i zielenic, nimf wodnych i topielic, wodników, wężoraków, rybozwierzów i żmirłaczy. A wszystkie one szydziły z księcia, chichocząc i drwiąco szepcząc:
- Patrzcie, patrzcie! Oto ten śmiałek, który szuka ziela wiecznego życia! Hi, hi hi! Ha, ha ha! He, he, he, heee! – ich głos rozchodził się po wodzie na wszystkie strony i powtarzał gasnącym echem. Wtem książę ujrzał maleńką wyspę, do której jego łódź nieuchronnie się zbliżała, a wyspa rozrastała się do monstrualnych rozmiarów. Drzewa na wyspie były trzy razy większe niż w zwyczajnym lesie. Wśród drzew jaśniała okrągła trawiasta polana. A na jej środku, z wianuszka pięknych równiuteńkich liści wyrastał wspaniały, barwny kwiat przecudnej urody, którego płatki lśniły i opalizowały wszystkimi kolorami tęczy. Kwiat ten jednocześnie przyciągał i odpychał z ogromną siłą, wabił i przerażał jakąś dziwną aurą, którą roztaczał wokół! Nie bacząc na niebezpieczeństwo książę Lucimierz podbiegł do wymarzonej rośliny i ujął ją w dłonie. Ziele wiecznego życia należało do niego, tylko do niego! Czuł, jak wypełnia go swoją mocą! I książę zaczął żyć wiecznie. I był wiecznie młody. Na początku wydawało mu się to prawdziwym szczęściem. Ale wkrótce zmarli jego rodzice, poumierali jego bracia i siostry, śmierć zabierała jego kolejne żony i dzieci, a on się nie zmieniał. Nie pozostał przy życiu nikt z jego dawnych przyjaciół. Nikt go nie rozumiał. A on również coraz mniej rozumiał otaczających go ludzi, którzy nie chcieli słuchać jego mądrych rad i wskazówek, tylko wciąż powtarzali te same życiowe błędy. Książę Lucimierz całkowicie odsunął się od ludzi, którzy denerwowali go swoją bezmyślnością. Zamknięty w swojej przepysznie urządzonej komnacie nie rozmawiał już z nikim, tylko z sobą samym. A im dłużej trwało to jego wieczne życie, tym był bardziej nieszczęśliwy. Wciąż był młody i piękny, ale jego umysł zdawał się być stary i zmęczony. Wreszcie książę postanowił zakończyć swoje życie. I wyruszył na poszukiwanie ziela, które sprowadza śmierć. W ogromnym lesie spotkał boginię Śmiertnicę, która powiedziała księciu o wszystkich ziołach niosących śmierć. Jednak nie potrafiła powiedzieć czy któreś z nich jest silniejsze od ziela wiecznego życia. Tego nie wiedziała. Nad strumieniem dojrzał książę kwitnące baldachy cykuty na grubych łodygach. Najadł się ich, ale tylko szalał i kręcił się w kółko przez cały dzień. I żył nadal. Następnego dnia zebrał dwie garście czerwonych wilczych jagód, ale zamiast umrzeć, tylko nabawił się niestrawności. Wreszcie trafił na zagajnik zielonych cisów, których igły przez cały dzień rozcierał kamieniami na miazgę, aż napełnił cisowym sokiem pokaźny drewniany kubek. Cały trujący sok wypił jednym haustem i…, i…, to niemożliwe! Coś chwyciło go za szyję tak mocno, że się obudził! Brakowało mu tchu, gdy z przerażeniem ujrzał łeb potężnego wilka, który silnymi szczękami ściskał szyję księcia. To jest on! To nasz praprzodek! Wspaniały, okrutny wilczy król – przemknęło księciu przez myśl zanim ogarnęła go zupełna ciemność, a później świetlista jasność drogi na tamten świat.
Wilki rozszarpały ciało księcia na strzępy. A co zostało, to stało się pożywieniem borsuków i lisów, resztę wydziobały gawrony i kruki, a kości, aż do białości oczyściły mrówki. Później porosły je różne mchy, a niezliczone mikroskopijne ziemne stworki wymieszały z ziemią kościane resztki, dając pożywkę dla grzybów i roślin. Tak książę doznawał wiecznego życia jako cząstka przyrody. Dzięki królowi wilków zapewnił sobie inne życie wieczne. Bo przecież do dzisiaj żyje w dostojnych drzewach i uroczych kwiatach, wspaniałych ziołach oraz bujnych trawach. I będzie w nich trwał zawsze, nawet jeżeli o tym nie wie.
Czas mijał. Wszystko toczyło się w rytmie pór roku, których strzegli pogańscy bogowie. Z wiosenną mgłą i burzą przybywała Pani Wody. W jej mglistych szatach znikały śniegi i topił się lód na jeziorach. Z mokrej ziemi wychodziły młode, zielone zioła. Mijały dni i noce. Ludzie orali pola i siali zboże. Kolejne młode kobiety rodziły dzieci, pogodzeni z mądrością natury pogodnie umierali staruszkowie. Lato rozpoczynała cudowna noc Kupały pełna wróżb i miłosnych zauroczeń. Następnie władzę przejmował pełen wigoru bóg Jaryło, obdarzając płodnością rośliny, zwierzęta i ludzi. Żniwa kończyły radosne święta plonów i już owocowała jesień, obdarzając wszystkich mieszkańców całą gamą owoców i kolorów. Gdy złoty deszcz liści pokrył szczelnym kobiercem puszczańską ziemię, wszyscy gromadzili się, aby ucztować z Dziadami – duchami przodków. Bo wiedzieli dobrze, że spalone ciało daje swoje prochy ziemi, z której powstało i tak nieustannie bierze udział w nowym życiu kolejnych cyklów przyrody. A dusza? Ta wędruje jak dym, gdzieś daleko nad puste pola, nad płowe ścierniska, w najgęstsze puszczańskie ostępy. Ale wraca na wspólną ucztę, gdy się o niej myśli i ją o to prosi. Bo zmarły żyje wśród żywych dopóki żyje wśród nich myśl o nim i wspomnienie o jego bytności. Książę wiedział to wszystko, jednak nie chciał się pogodzić z nieuchronnością śmierci, która kończy każde życie. Pytał wróżbitów, czy jest sposób, aby żyć wiecznie i być wciąż młodym, ale oni uśmiechali się tylko i przecząco kręcili głowami.
Pewnego razu książę Lucimierz wyruszył na łowy. Tropił wielkiego tura – władcę kniei. Na świetlistej, śródleśnej łące napotkał starą zielarkę, znaną znachorkę całej okolicy. Zapytał ją więc o zioła, które przywracają młodość i zapewniają nieśmiertelność. Ta popatrzyła na niego swoimi oczami wytrawionymi dymem ziołowego suszu i powiedziała:
- W ziołach jest wszystko i zioła są na wszystko.
- Ale mnie nie interesują wszystkie zioła, tylko to jedno! – wykrzyknął książę zniecierpliwiony.
-Jest. Jest takie ziele, w którego kwiecie zaklęta jest moc wiecznego życia. Ale to moc zła! Niedobra dla człowieka! Wszystkie zwierzęta swoją mądrością natury omijają je z daleka i nigdy, przenigdy nie jedzą.
- A widziałaś je? Jak wygląda?
- O, rozpoznasz je na pewno, bo będzie ciebie kusić i zniewalać, jak najpiękniejsza kobieta! Będzie ciebie przyciągać i odpychać jednocześnie! Jego sok wyssie z ciebie wszystko co ludzkie, zniszczy w tobie prawdę, dobro i piękno, ale przywróci młodość i zostawi ci życie na zawsze! Strzeż się tego ziela. Nie szukaj go! Bo widzę w twoich oczach, że nie ty je posiądziesz, ale ono posiądzie ciebie! I uważaj na wilczego króla, przyjaciela bogini Śmiertnicy. On też daje życie wieczne, ale w zupełnie inny sposób!
- Mów jak wygląda to ziele starucho! – książę znowu podniósł głos. – I o co chodzi z tym wilczym królem?! Mów, bo zabiję!
Ale przygarbiona latami zielarka zupełnie bez trwogi, ale bardzo smutno spojrzała na księcia, zarzuciła wiązkę ziół na plecy, odwróciła się i zniknęła w leśnych chaszczach. Rozsierdzony książę ruszył dalej. Postanowił, że nie spocznie, dopóki nie odnajdzie ziela, które zapewni mu wieczne życie. Przedarłszy się przez chaszcze malin i jerzyn wyjechał na rozległą łąkę. Upał doskwierał niemiłosiernie. Stale mu się wydawało, że z leśnej gęstwiny śledzi go para ślepiów. Czyżby wilczego króla? Nie, to niemożliwe. Ale przecież czuje ten przenikliwy wzrok! I koń prycha, rozglądając się nerwowo na boki. Wtem książę ujrzał krzew obsypany płomieniami. Przetarł oczy ze zdumienia. Jednak to nie było złudzenie! Maleńkie, wydłużone listki krzewu płonęły żywym ogniem, ale się nie spalały!
- To musi być to ziele! – wykrzyknął uradowany książę i popędził swojego rumaka w kierunku przedziwnego gorejącego krzewu. Ale już po chwili koń zaparł się i nie chciał iść dalej. Wtedy książę zeskoczył i ruszył piechotą przez grząską, podmokłą łąkę ku upragnionej roślinie. Jednak gdy doszedł do krzewu bardzo się rozczarował. Bo był to krzew niższy od niego i podobny do tych, jakie widywał już niejednokrotnie na podmokłych łąkach, Ale dlaczego płonął, tego książę nie potrafił zrozumieć. Przyglądał się lepkim gałązkom i pąkom pokrytym nieprzeliczonymi złocistymi kropeczkami żywicy oraz drobnym listkom wypełnionym od spodu gęstymi jak filc włoskami i nie mógł uwierzyć, że przed chwilą ten krzew płonął. Zerwał gałązkę. Przyjemny zapach coraz bardziej omamiał jego zmysły i rozganiał złe myśli. Zapadając się po kolana w łąkowym trzęsawisku książę Lucimierz wrócił do konia i prowadząc go za uzdę począł przedzierać się przez kolejne leśne ostępy. A wciąż czuł na sobie przenikliwy wzrok. Jednak w gęstwinie nie mógł niczego dostrzec. Wkrótce dotarł do zwartych zarośli wielkich paproci, których rozłożyste zielone liście kładły się szerokimi wachlarzami na ścieżynkę. A zaczepiając przy każdym kroku zmęczone nogi konia i człowieka niemiłosiernie utrudniały wędrówkę. Słońce obniżyło już swoją ognistą kulę i przebijało jasnymi promieniami korony starych sosen, gdy książę ujrzał wyjątkowy, złocisto-rudy kwiat, sterczący wśród zielonych paproci.
- To on! To musi być kwiat ziela wiecznego życia! – krzyczał książę, wielkimi susami zmierzając do upragnionej rośliny. Widział w słonecznych promieniach jego zadziwiający kształt i poszarpany kielich nakrapiany setkami maleńkich, ciemnych punktów. Rozgarniając gęste paprocie książę dotarł do swojego wypatrzonego kwiatu i znieruchomiał. Tuż obok niego, w jasnej plamie słońca leżała zwinięta , gotowa do ataku żmija, z wyraźnym zygzakiem na grzbiecie! Książę odsunął się nieco, a żmija sprawnie zsunęła się ze swojego ciepłego legowiska i schroniła wśród gęstych ziół poszycia. Wtedy książę Lucimierz ujął w dłoń swój wymarzony kwiat i pełen radości wyrecytował:
- To kwiat paproci! Tak, to musi być kwiat paproci, bo wyrasta z zielonego paprociowego liścia! Kwiat, który daje bogactwo, o czym prawią różni wróże i poeci. Ale nikt mi nie wspominał, że daje życie wieczne. A ja przecież nie szukam bogactwa, tylko wieczności, więc po co mi on? I w ogóle coś mi się nie zgadza! Kwiat paproci ma kwitnąć w noc Kupały, a teraz jest już czas kwitnienia lip. I jeszcze tam widać drugi i trzeci podobny kwiat! O, i jeszcze dwa, i kolejny. E, to chyba jakieś leśne nimfy bawią się mną!
Zrezygnowany i rozeźlony poszukiwacz przedarł się przez gęste paprocie z powrotem do wiernego rumaka i ruszył w dalszą drogę. A wciąż miał wrażenie, że ktoś pilnie go obserwuje. Koń również zdradzał oznaki zdenerwowania. Książę mijał kolejne leśne uroczyska i dzikie ostępy, ale nigdzie nie mógł natrafić na ziele wiecznego życia. A przecież wiedział, że jest już bardzo blisko! Zapadał zmierzch. Koń nerwowo parskał rozwartymi chrapami, spoglądając w zwarte zarośla, wśród których czaiła się para bystrych oczu. Czyżby króla wilków? Zmęczony całodzienną wędrówką książę Lucimierz wymościł sobie posłanie pod starym dębem i zasnął . Senne mary otworzyły przed nim wrota wiodące z lasu do zupełnie innego świata. Najpierw książę płynął maleńką łódeczką przez rzekę bez początku i końca. Jej zielone wody były pełne ryb i różnych dziwnych stworów: rusałek i zielenic, nimf wodnych i topielic, wodników, wężoraków, rybozwierzów i żmirłaczy. A wszystkie one szydziły z księcia, chichocząc i drwiąco szepcząc:
- Patrzcie, patrzcie! Oto ten śmiałek, który szuka ziela wiecznego życia! Hi, hi hi! Ha, ha ha! He, he, he, heee! – ich głos rozchodził się po wodzie na wszystkie strony i powtarzał gasnącym echem. Wtem książę ujrzał maleńką wyspę, do której jego łódź nieuchronnie się zbliżała, a wyspa rozrastała się do monstrualnych rozmiarów. Drzewa na wyspie były trzy razy większe niż w zwyczajnym lesie. Wśród drzew jaśniała okrągła trawiasta polana. A na jej środku, z wianuszka pięknych równiuteńkich liści wyrastał wspaniały, barwny kwiat przecudnej urody, którego płatki lśniły i opalizowały wszystkimi kolorami tęczy. Kwiat ten jednocześnie przyciągał i odpychał z ogromną siłą, wabił i przerażał jakąś dziwną aurą, którą roztaczał wokół! Nie bacząc na niebezpieczeństwo książę Lucimierz podbiegł do wymarzonej rośliny i ujął ją w dłonie. Ziele wiecznego życia należało do niego, tylko do niego! Czuł, jak wypełnia go swoją mocą! I książę zaczął żyć wiecznie. I był wiecznie młody. Na początku wydawało mu się to prawdziwym szczęściem. Ale wkrótce zmarli jego rodzice, poumierali jego bracia i siostry, śmierć zabierała jego kolejne żony i dzieci, a on się nie zmieniał. Nie pozostał przy życiu nikt z jego dawnych przyjaciół. Nikt go nie rozumiał. A on również coraz mniej rozumiał otaczających go ludzi, którzy nie chcieli słuchać jego mądrych rad i wskazówek, tylko wciąż powtarzali te same życiowe błędy. Książę Lucimierz całkowicie odsunął się od ludzi, którzy denerwowali go swoją bezmyślnością. Zamknięty w swojej przepysznie urządzonej komnacie nie rozmawiał już z nikim, tylko z sobą samym. A im dłużej trwało to jego wieczne życie, tym był bardziej nieszczęśliwy. Wciąż był młody i piękny, ale jego umysł zdawał się być stary i zmęczony. Wreszcie książę postanowił zakończyć swoje życie. I wyruszył na poszukiwanie ziela, które sprowadza śmierć. W ogromnym lesie spotkał boginię Śmiertnicę, która powiedziała księciu o wszystkich ziołach niosących śmierć. Jednak nie potrafiła powiedzieć czy któreś z nich jest silniejsze od ziela wiecznego życia. Tego nie wiedziała. Nad strumieniem dojrzał książę kwitnące baldachy cykuty na grubych łodygach. Najadł się ich, ale tylko szalał i kręcił się w kółko przez cały dzień. I żył nadal. Następnego dnia zebrał dwie garście czerwonych wilczych jagód, ale zamiast umrzeć, tylko nabawił się niestrawności. Wreszcie trafił na zagajnik zielonych cisów, których igły przez cały dzień rozcierał kamieniami na miazgę, aż napełnił cisowym sokiem pokaźny drewniany kubek. Cały trujący sok wypił jednym haustem i…, i…, to niemożliwe! Coś chwyciło go za szyję tak mocno, że się obudził! Brakowało mu tchu, gdy z przerażeniem ujrzał łeb potężnego wilka, który silnymi szczękami ściskał szyję księcia. To jest on! To nasz praprzodek! Wspaniały, okrutny wilczy król – przemknęło księciu przez myśl zanim ogarnęła go zupełna ciemność, a później świetlista jasność drogi na tamten świat.
Wilki rozszarpały ciało księcia na strzępy. A co zostało, to stało się pożywieniem borsuków i lisów, resztę wydziobały gawrony i kruki, a kości, aż do białości oczyściły mrówki. Później porosły je różne mchy, a niezliczone mikroskopijne ziemne stworki wymieszały z ziemią kościane resztki, dając pożywkę dla grzybów i roślin. Tak książę doznawał wiecznego życia jako cząstka przyrody. Dzięki królowi wilków zapewnił sobie inne życie wieczne. Bo przecież do dzisiaj żyje w dostojnych drzewach i uroczych kwiatach, wspaniałych ziołach oraz bujnych trawach. I będzie w nich trwał zawsze, nawet jeżeli o tym nie wie.
autor: Wrzesław Mechło www.proprzewodnik.xt.pl
0 komentarze:
Prześlij komentarz